Choć zadłużenie Polski na razie na tle innych krajów Europy nie jest wysokie, a ostatnie 30 lat było okresem gospodarczych sukcesów, inwestorzy wciąż z ograniczonym zaufaniem podchodzą do naszego rynku. Podobnie jak do innych krajów zaliczanych do grupy państw wschodzących. Dodatkowo trend ten nasiliła pandemia. Dlatego zdaniem prof. Stanisława Gomułki, byłego wiceministra finansów, rząd powinien uważać na poziom zadłużenia, by nie powtórzył się scenariusz grecki, i stosować się do wymagań Unii Europejskiej ws. praworządności. Obniżenie unijnego finansowania będzie bowiem skutkowało głębszą recesją.
– Prawdopodobnie w tym roku, a w przyszłym tym bardziej, przekroczymy konstytucyjny próg 60 proc. zadłużenia publicznego do PKB. Gdyby doszło do jeszcze większego przekroczenia, niż prognozuje Ministerstwo Finansów, np. 70, 80 czy 90 proc., to wtedy wchodzimy na tzw. ścieżkę grecką z bardzo niedobrymi konsekwencjami, z bardzo silnym wzrostem kosztu obsługi długu – mówi prof. Stanisław Gomułka, główny ekonomista Business Centre Club. – Jesteśmy jeszcze daleko od tego, co się stało w Grecji w roku 2008, ale tam wówczas przyszła pomoc ze strony Europejskiego Banku Centralnego, a Polska nie jest członkiem strefy euro i nie może liczyć na tego rodzaju pomoc.
Na koniec II kwartału 2020 roku dług publiczny Polski wyniósł 1,256 bln zł, o ponad 200 mld zł więcej niż rok wcześniej. To według wyliczeń Eurostatu 55,1 proc. PKB. Na skutek pandemii i lockdownów znowelizowana ustawa budżetowa przewiduje w tym roku 109,3 mld zł deficytu (choć premier Mateusz Morawiecki zapowiedział, że będzie prawdopodobnie niższy, nie podając jednak konkretnych kwot). Na 2021 rok rząd założył w budżecie niedobór nie wyższy niż 82,3 mld zł. Ponieważ przed koronawirusem zakładano na bieżący rok osiągnięcie równowagi między dochodami i wydatkami państwa, tylko w ciągu tych dwóch lat sam rządowy dług może wzrosnąć o niemal 200 mld zł.
– Pomoc w odbudowie, jaką oferuje Unia Europejska, jest znaczna i bardzo ważne, żeby z niej w pełni skorzystać. Dlatego Polska powinna ściśle współpracować z Komisją Europejską i Parlamentem Europejskim – mówi główny ekonomista Business Centre Club. – Pogorszenie relacji między Polską a UE może być jednym z czynników osłabiających możliwości obronne gospodarki kraju.
Unijny budżet na lata 2021–2027 wraz z Funduszem Odbudowy opiewa na przeszło 1,8 bln euro. Część unijnych krajów domaga się jednak powiązania wypłat lub ich wysokości z przestrzeganiem praworządności, a tu Bruksela ma do Polski (i Węgier) wiele zastrzeżeń, takich jak choćby naruszenie trójpodziału władzy czy sposób powołania sędziów TK. Jeśli to powiązanie stanie się faktem, polski rząd zapowiedział zdecydowany sprzeciw i zawetowanie budżetu. To może wpłynąć na postrzeganie Polski przez inwestorów globalnych. Tym bardziej że nawet pomimo sukcesów, jakie polska gospodarka osiągnęła w ciągu ostatnich 30 lat, nasz kraj wciąż zaliczany jest przez nich do tzw. rynków wschodzących. Zagraniczni inwestorzy z dystansem patrzą na Warszawę, co widać choćby po wycenie akcji polskich spółek czy kursie złotego w dłuższej perspektywie.
WIG20, indeks największych spółek na warszawskiej giełdzie, jest obecnie na poziomie ok. 1800 punktów, nie tylko bardzo odległym od rekordowych niemal 4 tys. z października 2007 roku, ale też o 1 tys. punktów niżej niż jeszcze w styczniu 2018 roku. Indeks szerokiego rynku WIG, choć lepiej sobie poradził z odrobieniem strat po 2008 roku, też w ciągu niecałych trzech lat stracił ponad 27 proc. Złoty natomiast przez trzy lata osłabił się do euro o ponad 7 proc., a wobec dolara o ponad 6 proc.
– Jesteśmy krajem o ograniczonym zaufaniu na rynkach międzynarodowych. W dalszym ciągu nasze bogactwo, zarówno finansowe, jak i rzeczowe, jest dużo mniejsze w relacji na mieszkańca niż w Niemczech czy Stanach Zjednoczonych, bo odnieśliśmy duży sukces w odbudowie naszego PKB, ale jeszcze nie w odbudowie naszego bogactwa – wyjaśnia prof. Stanisław Gomułka. – Zmniejszanie się wyceny akcji polskich przedsiębiorstw w znacznej skali jest sygnałem, że na światowych rynkach finansowych nasza wiarygodność nie jest wysoka. Dlatego skutki tej pandemii są silniejsze w Polsce niż w innych krajach.
Od początku marca br. WIG20 zanotował spadek o 23 proc., a WIG – o 14 proc. Złoty osłabił się do euro o niecałe 4 proc., a do dolara – o mniej niż 3 proc. W pierwszych dwóch miesiącach pandemii osłabienie było jednak dwa razy silniejsze.
Według zestawienia GfK Polonia siła nabywcza statystycznego Polaka w 2020 roku plasuje nasz kraj na 28. miejscu spośród 42 państw europejskich i stanowi równowartość 7143 euro. Średnia dla wszystkich branych pod uwagę krajów wynosi niemal dwa razy tyle: 13 894 euro. Nawet w najbogatszej Warszawie dochód nie sięga takiego poziomu (12 120 euro). Tymczasem najzamożniejsi na kontynencie mieszkańcy Liechtensteinu mają do dyspozycji 64 240 euro. Silniejsze skutki pandemii oznaczają zaś, że pogoń za najbogatszymi ulegnie spowolnieniu.
– W opinii ekonomistów spadki inwestycji w tym roku są między 10 a 20 proc., a inwestycje już wcześniej nie były wysokie. Jeżeli będą utrzymywać się na niskim poziomie, oznacza to ograniczone tempo wzrostu gospodarczego w najbliższych kilku latach – ostrzega prof. Stanisław Gomułka. – Liczymy jednak na to, że pojawienie się odpowiednich szczepionek oraz poprawa sytuacji w Europie i na świecie od połowy przyszłego roku spowodują, że będziemy mieć odbicie pozwalające na powrót do tego, co było w roku 2019. Zatem przez dwa lata będziemy mieć średnio zerowy wzrost gospodarczy ze wszystkimi tego konsekwencjami.
źródło: Newseria
foto: Unsplash